Dwa ostatnie wydarzenia dotyczące naszego języka ojczystego zmusiły mnie do refleksji. Refleksja nad stanem i kondycją, bynajmniej nie języka polskiego, a osób które się nim posługują. Nie chcę tutaj bynajmniej dywagować nad poprawnością językową na poziomie, rzekłbym dyskretnym daleko mi do tego, albowiem jedyne błędy jakie potrafię zanotować to „włanczać”, „poszłem” i tego typu kwieciste zwroty.
Dwa skrajne przypadki, b. sekretarza zmarłej niedawno noblistki, Wisławy Szymborskiej, oraz jednego z profesorów zasiadających w Europarlamencie z list Prawa i Sprawiedliwości, skłoniły mnie do zastanowienia się, czy zmiany – zachodzące naturalnie – w języku mogą i powinny dotyczyć wszystkich, czy niektóre z warstw społecznych powinny (są?) być z nich wykluczone?
Monsieur Rusinek (mam nadzieję, iż nikt nie wypomni mi tego określenia, przecież jeszcze kilkaset lat temu w Polsce używano takich form!) dotknął swoją wypowiedzią kilku istotnych problemów:
- Czy język ma być poprawny, czy też może maksymalnie uproszczony, aby ułatwiać komunikację, miast w niej przeszkadzać?
- Czy język sieci to osobny „twór”, czy też może powinien być poddany takiej samej jurysdykcji, jakiej poddaje się język w piśmie i w mowie?
- Czy nieodpowiadanie na wiadomości z powodu formy językowej, jaka jest użyta na jej wstępie kwalifikuje się jako kodeks zasad, czy też może raczej pycha? I, wreszcie,
- Czy można ludziom narzucić, jak mają mówić? Czy istnieje coś takiego, jak „autorytet językowy” i „poprawna forma wypowiedzi”? Są przecież regiony, gdzie wychodzi się „na pole”, a nie „na dwór”, oraz regiony gdzie jest się „na dworzu”, a nie „na dworze”.
Casus (i znów wstrętne wtrącenie z obcego języka, w dodatku martwego!) p. Rusinka – jeśli moja deklinacja ma się dobrze, to chyba tak nazwisko Pana Sekretarza odmieniać należy – jest w moim odczuciu przypadkiem szczególnie ciekawym. Ukazuje rzadko już spotykane podejście, czy może raczej szacunek, do języka którym władamy i niespotykane (nawet u polonistów) przywiązanie do poprawności. Ale właśnie – poprawność, czy hiperpoprawność? Jako doktor polonistyki, p. Rusinek ma moralny i zawodowy obowiązek bronić języka polskiego, to się rozumie samo przez się. Natomiast czy ma on prawo do choćby najmniejszej ingerencji w to, co piszą ludzie w e-mailach? Język e-mailowy, a szerzej – język Sieci, jest tworem bardzo specyficznym i jako taki podlega własnym, dodatkowym zmianom.
Czy są to zmiany na lepsze, czy na gorsze – nie mnie, ani komukolwiek innemu oceniać. Faktem jest, że zmiany w językach świata dokonywały, dokonują i dokonywać się będą zawsze. Jednym z przykładów takich zmian jest, dość koślawo przetłumaczona na j. polski, „wielka przesuwka samogłoskowa”, w języku oryginału – „Great Vowel Shift”, czyli zmiana w wymowie języka angielskiego jaka dokonała się na przestrzeni XIV, XV i XV wieku. Podobne zmiany zachodziły i zachodzą we wszystkich językach świata – dokąd dążą, tego nie sposób stwierdzić. Z całą pewnością jedną z konsekwencji tych zmian jest uproszczenie komunikacji. Bezzasadnym zatem będzie upieranie się przy hiperpoprawności w momencie, w którym chcemy coś drugiej osobie zakomunikować tak, aby ta po prostu to zrozumiała.
Podobne, dziwne, podejście panuje przy nauce języków obcych w naszym kraju – dąży się do uzyskania przez uczniów jak największych kompetencji gramatycznych, zapominając przy tym że język to nie (tylko) gramatyka a – przede wszystkim – komunikacja. Rezultatem tego podejścia są rzesze osób uczących się języka przez lat kilkanaście, a nie potrafiących wypowiedzieć w nim najprostszego zdania.
Trochę naginając, można stwierdzić, że skoro tak dba o czystość języka polskiego, powinien p. Rusinek posługiwać się jego pierwotną odmianą – bo przecież to był język Polan w pierwotnej swej postaci! Tutaj jednak pojawia się tak nielubiany przez wiele osób motyw zmian. No i masz babo placek (ciekawe, czy ktoś używa jeszcze tego zwrotu?)! Język polski wygląda tak, jak wygląda.
Przyczyn jest oczywiście mnóstwo, nie zmienia to jednak faktu że zmiany następują. To samo tyczy się języka internetu – Sieć jest kolejnym instrumentem (należy o tym pamiętać – w kontekście tego tekstu, to Sieć jest instrumentem języka, a nie język instrumentem Sieci!) dzięki któremu język EWOLUUJE. W jakim kierunku jest to ewolucja, nie sposób stwierdzić, ale jest to proces nieunikniony i stawianie się w pozycji poskromiciela Wieży Babel nie ma w moim odczuciu najmniejszego sensu.
Dochodzimy do punktu dość drażliwego, czyli odpisywania na e-maile. Prawdę powiedziawszy, poczułem się dotknięty tym, co powiedział p. Rusinek. Świadczy to bowiem o jego braku kultury – co innego awaria serwera, ba! zwykłe zapominalstwo nawet – ale nieodpisywanie z powodu słowa na początku wiadomości? Zrównywanie (nie wprost) zwrotu „Witam”, wcale nie tak bezosobowego jak by to sobie p. Rusinek marzył – do słów typu „Czołem” czy „Siema” jest albo wyrazem sieciowego zacofania albo manifestacją jakiejś dziwnej nazigramatycznej ideologii.
Smuci dodatkowo fakt, że brakiem kultury cechuje się człowiek który przez tyle lat współpracował z wybitną noblistką i osobą, której – tak sądzę, gdyż poznałem jedynie Jej twórczość – braku kultury na pewno zarzucić nie można było. Pan Rusinek zaciekle broni się przed zarzutami, jakie mu się stawia – w ostatnim swoim artykule w „Gazecie Wyborczej”, ” przekonuje wręcz, że język Sieci i komunikacja sieciowa żadną nową formą komunikacji nie jest. Nie dość, że jest w błędzie to, co sam udowadnia, wychodząc z cienia i stając się celebrytą (niestety) próbuje, wbrew temu co pisze i mówi, grać rolę autorytetu w dziedzinie języka. Dodatkowo pokazuje, że ostatnie „x” lat przezimował i nie potrafi się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Oczywiście, wnioskuję tylko li po wypowiedzi (nota bene, na Facebooku), o której było głośno.
Żeby nie być posądzonym o bezrefleksyjne szafowanie słowami, czuję się w obowiązku napisać też coś w obronie argumentów p. Rusinka. We wspomnianym artykule stwierdza On, iż język powinien być przedmiotem troski. W 100 procentach zgadzam się z tym stwierdzeniem, jednak czy w momencie gdy otrzymuję maila od osoby, która po prostu chce się ze mną skomunikować i nie uważa słowa „Witam” za coś obraźliwego – wręcz przeciwnie! – to czy mam moralne prawo nie odpowiadać takiemu osobnikowi? Więcej, czy przypadkiem sam nie wpływam negatywnie na język takiej osoby, bo nie potrafię sobie wyobrazić inwektyw jakie mogą paść ze strony osoby, pardon, „olanej” w taki sposób. Nie jest to powód, dla którego należy obrażać się na cały świat, albo na jego część która nie włada językiem umiejętnie!
Właśnie takiej nieumiejętnie władającej językiem części Narodu, a także o kilku implikacjach językowego chamstwa wśród tegoż Narodu tzw. „Elity” traktować będzie kolejna część niniejszego wywodu. Postaram się także udowodnić, dlaczego nieumiejętne wycofywanie się rakiem ze swoich słów jest równie zdrowe, jak wpadanie do dołów z wapnem.